Przypomniało mi się - istniał kiedyś (może nawet gdzieś wisi nadal) sławetny wątek C&J o "białym kurviszcze" - czyt: popadłszy w obłęd, starczaka jakiegoś sobie nabył w stanie agonalnym, a następnie (nadal obłąkany) podjął czelendż przejechania tym z jakiejś tam odległości pomiędzy miejscem zakupu a domem.
No to ja wykonałem podobny czelendż - nabyłem "pomarańczowe kurviszcze", czyt: star 1142 ze zwyżką bumar

Może nie tak barwnie, ale wątek podobny, także z elementami czarnej, murzyńskiej du*y

Do przejechania miałem ca. 650 km, sprzęt wg zapewnien sprzedającego "spokojnie nadawał się do jazdy", "utrzymywany na bieżąco" i "wszystkie papiery w porządku". No papiery akurat były w porządku

Podjąłem ryzyko. Chodziło mi głównie o podnośnik, srał pies stara - byle się dokulał. I o to, ze mogę to sobie sam przetransportować na już, teraz - bez tworzenia zawodnego i kosztownego łańcucha organizacyjnego i transportowego. Czynnikiem determinującym wybór jednostki (podnosnika) był fakt, że podnośnik miał ważne kwity i wszystko działające (jakkolwiek parę rzeczy do poprawienia jest)

No i co również istotne - sterowanie z kosza. Jego charakterystyka wysięgu w pełni odpowiada _moim_ potrzebom, i koszt (zarówno zakupu, jak i eksploatacji) również. Pojechałem zatem po "towar". Zapakowałem parę ciuchów w plecak i jazda. Przewidywałem conajmniej słabo działające ogrzewanie (jak się okazało słusznie - w ogóle nie działało) oraz uświnione wnętrze (też słusznie - wziąłem serwisową nakładkę na siedzenie). Latarka czołówka na wszelki wypadek, dwie pary rękawic roboczych (ocieplane i zwykłe podgumowane) i paczkę trytytek. Jakże potrzebnymi okazały się zabrane fanty

. I jazda. W tamtą stronę bez emocji, transport publiczny. Na miejscu wieczorem hotel, rano wpadam na firmę do sprzedawcy, oglądam papiery, sprawdzam sprzęty, wszystko działa. W promocji dostaję pół baku paliwa - ale wskaźnik nie działa, trzeba sprawdzać kijaszkiem. Postanawiam na wszelki tankować ze dwa razy na trasie. Olej, płyny - wszystko jest, dostaję olej na wszelki wypadek, chociaż "nie bierze" - ale "nie robił tras, to nie wiadomo jak będzie". No i "ciężko Panu będzie samemu budę podnieść, a zamknąć to już nie da rady". No w sumie po powrocie stanu nie sprawdzałem, ale ciśnienie nie padło, znaczy dramatu nie było. Zakup klepnięty, jadziem.
Wybrałem drogę poboczną. Nie chciałem pchać się na "S"-ki czy A1 - wizja ściągania truchła z tej klasy dróg jawiła się być niezwykle kosztownym przedsięwzięciem, porzuciłem rozważania jako ekonomicznie nieuzasadnione. Na zwykłych drogach zawsze można porzucić padło w rowie i wrócić stopem

Pierwsze tankowanie po ok. 100 km. Przez ten czas przyzwyczajałem się do gruchota - kierowanie, hamulce no i [cenzura] biegi... Rozlatana wajcha na wszystkie strony, wrzucanie biegów było połączeniem gier losowych i technik bokserskich: znaczy nie było pewności, czy lewarek znajduje się na odpowiedniej pozycji, a wrzucanie biegu to jak próba przywalenia komuś w ryj; wyprowadzasz pięść, a skuteczność wspomagasz odpowiednim, zsynchronizowanym półobrotem tułowia... Jakoś opanowałem, chociaż 2 i 3 to ożeszqrwajapjerdolę...
Gdzieś w okolicach Olesna w jakiejś pomniejszej wiosze usłyszałem (pomimo słuchawek z ANC i dobrej muzyki

) pirdolnięcie i świst pneumatyki, zeszło powietrze i złapały hample postojowe. Na szczęście tuż przed jakiś parkingiem, zatem rozpędem hamującego woła wtoczyłem się na ten parking, gdzie spędziłem miło kilka kolejnych godzin... Taka pauza, imaginujecie se. Z leżakowaniem (wprawdzie poza kabina, ale zawsze coś

). Zacząłem od ochłonięcia z wkurwu, odczekania aż ostygną zagrzane felgi oraz zorganizowania sobie żarcia w pobliskim wiejskim sklepiku. Dowiedziałem się w tym sklepie również, że w zasadzie w okolicy mechanika nie ma, a jakiś zakład oponiarski (który niby coś tam mechanicznie robi - ale domniemać można, że tłumiki, klocki hamulcowe, itp - i to w osobówkach) jest już pewnie zamknięty, piątkowe popołudnie... No to lipa. Wlazłem do kabiny, pojadłem, popiłem, posiedziałem trochę dla ukojenia nerwów i odpoczynku od ogólnie męczącej jazdy klekotem, i zacząłem rozważania: Jest źle, bo ewidentnie coś pirdolnęło. Słyszałem. Narzędzi żadnych praktycznie nie mam. Mechanika w piątek po południu raczej nie znajdę. Pomoc drogowa na ciężki sprzęt to będzie bardzo, bardzo znaczące przekroczenie budżetu. Najpierw trzeba pokombinować samemu - i tak nie mam nic lepszego do roboty - za to mam czas, w robocie dopiero na poniedziałek umówiony jestem. No to zaczynam od oględzin - wpierw diagnostyka (jak zwał).
Z wierzchu nic nie widać - wstępnie założyłem ze może któryś wąż przy nakrętkach (zazwyczaj), bo niektóre tam wyglądały na dokręcane metodą inżynierską, autorstwa rosyjskiego mechanika, Evgenija Nachamova. No nie znalazłem nic w sposób oczywisty uszkodzonego - czyli trochę dupowato (w sensie, ze nie znalazłem), i dalej nie znam przyczyny. Część przewodu głównego od kompresora schowana była w ramie pod kabiną. Nic nie widać, nie ma za bardzo jak zajrzeć z któregokolwiek boku - mus podnosić kabinę. Aha, fajnie. Tylko żeby podnieść kabinę, trzeba podnieść ramię kosza. A do tego trzeba odpalić pompę hydrauliki. A jej się nie da odpalić, bo... jest załączana pneumatyką, która... nie działa

Dzwonię do kotlesia co mi zhienował sprzęta, aby się dowiedzieć, czy miał już taki event i jak sobie ewentualnie z tym poradzić. "Nie, ale kiedyś padł wąż glówny. A pompę może udałoby się zasprzęglić ręcznie", podpowiada. Istotnie, nie wpadłem na to. Po dokładniejszych oględzinach namierzyłem siłownik. Dobra, niby dałoby się pompę zasprzęglić mechanicznie, ale nie bardzo jest czym. W skrzynkach ładunkowych kupę śmiecia, ale poza paroma rzeczami w zasadzie nic użytecznego: stalowa lina do abszlepa (krótka, ale jest), mały łomik, parę kawałków rury może 3/4". Reszta to jakieś gwoździe, kołki, stare lampy, badziewia i barachła. Łomik i rury nie podchodzą, za duże, za grube. Przewalam to parę razy i szczęśliwie znalazłem w końcu gdzieś w jakimś załomie pręt gwintowany M8. Ale urwał, za długi. I za słaby - wygina się. No ale w końcu jakoś udało się zagiąć, wygiąć i zablokować o platformę przy aktywowanym siłowniku pompy. Zadziałało, jest hydraulika, Alleluja!. Podniosłem ramię kosza, mogę dobrać się do kabiny. Zwalniam zaczepy, zaglądam do głównego przewodu i kompresora... Fak. Tu też wszystko wygląda ok. W sumie to i trochę dobrze, i trochę źle. Źle, bo nadal nie wiem, co i gdzie pirdolnęło. Dobrze, bo organizacja kompresora "na szybko" mogłaby okazać się kłopotliwa. Nie wspominając o wymianie - nie mam praktycznie żadnych narzędzi.
Muszę prześledzić cały tor powietrza - nigdzie nic nie słyszę, żadnego syczenia - ten pirdolony silnik wszystko wokół zagłusza, a i słuch też już nie ten, co kiedyś...

Będę odkręcał kolejno przewody i sprawdzał czy nabija powietrze. Na pewno chcę sprawdzić przewód główny - wyjście kompresora (a wejście do butli), czy w ogóle kompresor daje jakiekolwiek ciśnienie, którego mógłbym dalej szukać.
No dobra, ale potrzebuję narzędzi. Jakichkolwiek - przynajmniej nastawny klucz jakiś, kiedyś widywałem takie na tanksztelach. Lokalizuję najbliższą - 4km perpedesem. Następna 2km dalej. No ok - nie takie trasy się robiło, idę na poszukiwania...
Na pierwszej stacji z przydasiek nabyłem parę opasek zaciskowych, przytomnie zakładając, że jakby coś, to na wężu czy rurce coś zacisnąć. I śrubokręt taki dwustronny, krzyżako-płaski. Potem okazało się, że rączka do śrubokręta została wykonana z prasowanego, kociego gó*na - rozpadła się na pierwszej opasce...
No to dymam na drugą stację. Tam jeszcze większe nic - ale przynajmniej skorzystałem z kabiny medytacyjnej

, gdzie powziąłem pomysł dalszej przechadzki do miasta. Od stacji może ze 3km, to w sumie już niedaleko. Tam musi być jakaś cywilizacja... Stacje, może jakaś biedronka...cokolwiek. Klucz urwa nastawny. Jakikolwiek. No to "wpadam" do "miasta", i łażę po sklepach... W pierwszym (teraz nie pamiętam co to było) znalazłem kombinerki. No nie mam nic, zatem wziąłem, może się przydadzą. Orlen - widzę próbnik napięcia, ale nie biorę - to z pneumatyką mam problem. Zestaw bitów z pokrętłem typu "T" - biorę, może się przydać. Wpadam do Lidla - są półki z Parksajdem - marka, o której sobie kiedyś powiedziałem, ze już nie kupię; wyhaczam zestaw kluczy płaskich, jakiś taki cudaczny klucz samozaciskowy (ale przynajmniej wielorozmiarowy, wg opakowania to do 32mm niby) - biorę, może się przydać. Wstyd mi przed samym sobą że kupuję Parksajda - ale się usprawiedliwiam: lepsze takie szajs-"narzędzia", niż zupełny brak narzędzi w ciemnej, afroamerykańskiej d*pie... Po namyśle dobieram składaną matę do fitness - pod autem zimno i mokro, a ja nie mam ciuchów na zmianę, po co mam się w wodzie tarzać... Skierowali mnie jeszcze na jakąś lokalną stację o cudacznej jakiejś nazwie (raczej nie sieciówka), gdzie niby mieli mieć jakieś narzędzia. Dymam niemal na drugi koniec miasta aby się dowiedzieć, ze z narzędzi to jedynie bezpieczniki i wycieraczki mają...
No dobra, wracam. Po drodze jeszcze tylko wskok do Żabki po kanapki

Narzędziowe peregrynacje zabierają mi parę h i łącznie dobre przynajmniej kilkanaście km perpedesem. Zdrowo, dawno już tyle nie łaziłem jednym rzutem, i na świeżym powietrzu w dodatku

Przy kurviszczu ciemno, zimno, mokro. Odpoczynek w kabinie po "spacerze", posiłek i diagnostyki ciąg dalszy.
Wieje, popaduje deszczem i śniegiem - na szczęście niezbyt intensywnie. I szczęście, że przewidując brak ogrzewania wziąłem extra ciuchy - bielizna termo w takich warunkach czyni cuda. Cieszę się że zabrałem. "Wielowymiarowym" kluczem z Lidla odkręcam wejście pneumatyki na butlę, odpalam silnik i patrzę czy jest medium. Jest, ciśnienie rośnie i nie daje się utrzymać palcem, dłonią. Czyli zasilanie powietrzem jest ok. Skręcam, szukam dalej. Wszystkie wyjścia i wejścia butli, regulatorów i zaworów wyglądają na całe. Szukam jakiegoś pęknięcia, szczeliny - wszak słyszałem, że coś zdrowo yebneło. Nic.
Rozkładam kupioną matkę fitness, i wpadam pod szrota porobić parę "ćwiczeń". Noszqrwa od spodu też wszystko wygląda ok, zaczynam pojedynczo lecieć ręką po przewodach, odpinać gdzie powiązane i macać. W końcu jest! jedna rurka z trójnika leci gdzieś tam do przodu (chgw gdzie, ale nieważne) częściowo rozerwana na długości 1cm, i to od strony niewidocznej, z ujściem powietrza na ramę. Nie da się wprost przeciąć i podłączyć przewodu, gdyż a) za krótki i nie starczy, b) końcówka od strony trójnika jest zaprasowana fabrycznie i niedemontowalna. A ja żadnych innych nie mam. Trzeba przewód naprawić.
Idę znów grzebać w skrzynkach, pod kątem czegoś przydatnego do zrobienia czegoś w rodzaju nypla. Kłopot, jest dużo śmiecia poza tym niewiele rzeczy potencjalnie przydatnych. Ale cudem w kabinie znajduję coś, co wygląda jak końcówka wyłącznika świateł awaryjnych - kawałek rurki alu z plasticzanym grzybkiem na końcu. Sprawdzam - minimalnie mniejsze niż wewn. średnica rury, ale jak się zaciśnie, to może będzie ok. Zrywam plastik, haratam trochę alu-rurkę żeby przewodu nie zepchnęło, zaciskam kupione na tankszteli opaski zaciskowe i dla pewności związuję jeszcze trytką. Chwila prawdy: odpalam kurviszcze, czekam na powietrze i... Tadam! Wszystko znów działa! Ręczny odpuszcza, hydraulika się włącza z guzika, full wypas i mercedes!

Trochę przypinam bałagan trytytkami, żeby się nie przecierało w czasie jazdy. Na wszelki wypadek palę silnik z pół h z nominalnym stanem powietrza, ćwiczę wszelkie hamulce (postojowy/roboczy) czy prowizorka nie postanowi wystrzelić, i w końcu jadę dalej...
... kilkaset km. Z przerwami, rzecz jasna. No i skutek uboczny "naprawy" był taki że powietrze szybko schodzi na postoju, bo prowizorka super szczelna nie jest mimo wszystko, i syczy. Ale nie chce mi się tego poprawiać, działa i chvj, to po co drążyć

- jak silnik pracuje to powietrze jest i wszystko działa.
Do czasu. Jakieś 90 km od domu, w małym miasteczku nagle auto (he, jakie górnolotne określenie na stara) na jakimś skrzyżowaniu traci moc i nie chce jechać. Cisnę pedała, ale nic. Staję na poboczu i rozkminiam: Niby nie gaśnie, jałowe są. Daję gazu - nic się nie dzieje. Cisnę, i... No właśnie. Pedał gazu leży w podłodze i się nie rusza. Ale jaja, linka poszła? Nowa, gość zmieniał, widziałem nówkę sztukę a stara leży w skrzynkach. No dobra, jakoś się przeturlałem na pół-sprzęgle na jałowych pod górkę, na placyk straży pożarnej, wjechałem pomimo zakazu ruchu i stanąłem z boku żeby był przejazd. I tak dostałem od jakiegoś mocno wczorajszego lokalesa zjebki, że "przejazd blokuję" i "myśleć trzeba". Ale teraz jest fajniej, bo nie pada, dzień jest i wszystko widać. I wszystko działa (oprócz gazu

). Podnośnik w górę, buda w górę, oględziny - typ chvjowo zakręcił linkę gazu na cybantach, druciarstwo po wuju, widać z daleka (choć wcześniej nie widziałem

). Cybanty popuściły i linka się wysunęła. Całe szczęście, że byłem szczęśliwym posiadaczem kompletu kluczy Parksajda, nabytych na nocnej eskapadzie

Dość prosta sprawa, jakkolwiek mocno niewygodna - zwłaszcza, żeby się nie uświnić zbytnio. Ale naciągnąłem linkę, dokręciłem cybanty, zamknąć klapę, podnośnik w dół i
voila! Kulamy się dalej. Wyjeżdżam ze straży i... widzę, że kierunek nie działa. Przynajmniej kontrolka. Nic to, 500m dalej jest tanksztela, sprawdzę. No faktycznie, kierunki nie działają. Awaryjne też. [cenzura]. Na szczęście na tankszteli zdobyłem próbnik żarówkowy - na który przysknerzyłem parę h wcześniej w nocy. No i okazało się, że i tak trzeba było kupić

Rozkręcam deskę, próbuję się zorientować - ale takiego druciarstwa i chaosu dawno już nie widziałem. Parę wolnych kabli ot tak wyciągnąłem z całej plątaniny, nigdzie nie podłączonych i wolno leżących. JPRDL. No dobra, srał pies te migacze, będę kleił głupa na skrzyżowaniach, sobota, mały ruch jest, może się przemknę do domu. Skręcam, sprawdzam pozostałe wszystko - nożeszqrwa... Mijania nie działają. Znów dokopuję się do wyłącznika, ruszam, sprawdzam - pozycje są. Mijania nie ma. Uj.
Mostkuję na wyłączniku pozycje i mijania, odzyskuję oświetlenie. Skręcam konsolę, sprawdzam wszystko - działa. Dobra, idę się umyć i spadam stąd, jak coś znów ma pirdolnąć to lepiej za dnia, niż kolejną noc się pod autem czołgać. Zwłaszcza, że szykuje się opad śniegu i mróz. Wracam z łazienki, odpalam, włączam co trzeba i... wraz ze światłami włącza się pomarańczowy kogut. I nie daje się niczym wyłączyć... No nie...

Krótka kalkulacja: opłaca się mrugać oczojebem na kilometr i zwracać uwagę, czy zabić ptaszysko? Decyzja: zabić. Włażę za kabinę, zdejmuję klosz, ściągam pasek z napędu lustra i wyciągam żarówkę. Jest ok.
Idę sprawdzić światła, jest wszystko (prawie, poza kierunkami

) co powinno być. Dobra - spirdalamy stąd...
Więcej na szczęście nic się nie wydarzyło. Dotarłem do domu, wjechałem na podwórko i... zakopałem się w mokrej ziemi

przednie koło się zapadło, tył już nie pociągnął na mokrej zaśnieżonej trawie - koniec jazdy tak czy inaczej. I tak mam dość - nie ruszam szrota przez następny tydzień, czy tam póki ziemia nie przeschnie. Chvuj.
Przygoda zakończona, w sumie to zwycięsko z tego wyszedłem i samodzielnie, nie zdołacie zburzyć mojego dobrego samopoczucia

"Panie doktorze, koledzy mogą częściej i więcej...
-Jaki problem? Chwal się Pan jak oni."